Wywiad z Teatrem Akademia Ruchu
W maju odbyły się warsztaty z młodzieżą prowadzone przez Teatr Akademia Ruchu. Czy często młodzi ludzie mają okazję poznać Akademię od takiej warsztatowej strony?
Wojciech Krukowski: Warsztaty najczęściej towarzyszą naszym prezentacjom. Raczej nie zabiegamy o ich prowadzenie, częściej odpowiadamy na zapotrzebowanie. Cykl działalności warsztatowej w Europie wykształcił taki styl - pewnego rodzaju akwizycję uczestników warsztatu. Ktoś ogłasza, że takie warsztaty prowadzi, zachwala je jako produkt, ustala warunki i ceny, a potem dzieje się coś albo nie. To jest istotne, że prowadząc wielokrotnie warsztaty w Europie spotykaliśmy się z czymś bardzo naturalnym. Młodzi ludzie poszukują nowego doświadczenia, doznania, biegają po Internecie i przejeżdżają Europę w poszukiwaniu tych warsztatów, momentów wtajemniczenia, które wydają się im najbardziej interesujące. W Polsce to się jeszcze do tego stopnia nie rozkręciło. Dlatego nie staramy się angażować w to, bo nie mamy intensywnej promocji, informacji. O wiele łatwiej jest otrzymać zaproszenie. Także można powiedzieć, że w skali roku prowadzimy z dziesięć warsztatów.
Czy jest różnica między warsztatami w kraju a zagranicą?
To jest ciekawe, że dostawaliśmy zaproszenia na warsztaty w całej Europie. Tam warsztaty są wpisane w codzienność kultury teatru i samorozwoju. Są różne podejścia do warsztatu, albo towarzyszy on jakimś przedsięwzięciom, albo staje się podstawą. Na Zachodzie tradycja warsztatowa ma ponad 30 lat, u nas jako wartość warsztat jest jeszcze niepowszechny, nie ma tej fali zainteresowania. Pracowaliśmy zarówno z ludźmi bardzo dorosłymi jak i dziećmi z podstawówki. Na Ukrainie dochodzi do takiej sytuacji, że wieś organizuje festiwale i w ramach tego jest prowadzenie warsztatów z miejscowymi dziećmi. W Polsce pewnie do takiej sytuacji by nie doszło, choć znamy ciekawe środowiska do działań tego rodzaju. ;
Czy warsztaty Akademii zazwyczaj wyglądają podobnie? Czy zawsze są prowadzone przez te same osoby: Jolantę Krukowską i Janusza Bałdygę?
U nas w grupie dwie osoby są bardziej przygotowane, wyspecjalizowane w formie warsztatowej. Jola prowadzi fizyczny warsztat nazywany świadomością ciała. Jej wiedza i możliwości są o wiele szersze, ale ze swojej pracy odjęła to co jest powszechne w innych warsztatach i skupiła się na tym, co ciągle dla niej samej wydaje się jeszcze tajemnicą. Warsztat jest więc sytuacją, w której może siebie odnawiać. Podobnie Janusz, który dzięki Akademii Ruchu początkowo jako artysta malarz, z czasem doszedł do sytuacji, która ukształtowała go jako performera, a zarazem nauczyciela sztuki performance. Ten jego warsztat w porównaniu z Europą i w ogóle światem jest oryginalny, a ta oryginalność jest bardzo doceniana. Jego warsztat inspiruje przede wszystkim świadomość - buduje świadomość języka, zachowań, nie tylko w teatrze, ale także w tym obszarze performance. Dotyka nowej dyscypliny w sztuce jak np. instalacja. Myślę, że tworzy on pewnego rodzaju gramatykę zachowań sztuki akcji. Także to jest to, co robimy najczęściej. Uważając, że jest to najbardziej naturalne. Ja zawiesiłem prowadzenie moich warsztatów, uważając, że nie jestem w stanie się dostatecznie skupić właśnie na tym co mnie odnawia, bo albo mam kilka innych funkcji. Nie jest łatwo przestawić się tak z dnia na dzień jadąc w inne miejsce. Żyję trochę biurokracją, biurokracja ściga mnie. Mój warsztat był bądź warsztatem improwizacji grupowej (nazywał się "Warunki improwizacji grupowej"), bądź był warsztatem działań przestrzeni miasta. Za każdym razem starałem się opracować specjalnie jakiś nowy kierunek działania. W momencie kiedy stwierdziłem, że nie ma na to już czasu robić to uczciwie, zawiesiłem działalność. Pewnie do tego wrócę.
Czy jest też tak, że warsztaty dają coś nie tylko uczestnikom, ale i prowadzącym?
Warsztaty mają przede wszystkim doprowadzić uczestników warsztatów do twórczej reakcji, mają ich pobudzić. Zakłada się, że nie jest wartością wypełnienie przez uczestnika warsztatu jakiegoś doskonale rozpoznanego schematu, bo wtedy nie byłoby to interesujące. Bardzo ważne jest wydobycie odnajdywania siebie. Czasem były to tylko warsztaty rozmów. Jako teatr nie staramy się występować szczególnie często, ale daje to nam taki komfort pełnej świeżości za każdym razem. Przeżywaliśmy takie sytuacje, że odbywając tournee zagraniczne musieliśmy działać intensywnie dzień po dniu. Przez jakiś czas było to świetne, ale w którymś momencie aż nazbyt powtarzalne.
Teatr Akademia Ruchu wyróżnia się specyficzną formą przekazu. Idzie zdecydowanie w stronę sztuki performance. Czy zawsze tak było, czy do swojej charakterystycznej metody pracy dochodziliście długo?
Ogólnie nasze działania zawsze były per formatywne, chociaż pierwszy spektakl mieścił się jeszcze w granicach teatru ruchu. Po pracy nad tym spektaklem stwierdziłem jednak, że to nie jest to, co chcę robić. Moja sztuka miała iść bardziej w kierunku performatywnym. Choć jeszcze wtedy, w '73 roku pojęcie performance jeszcze się do końca nie ujawniło. To było akurat w Szczecinie na Międzynarodowym Konkursie Teatrów Ruchu. W czasie tego naszego debiutu zgarnęliśmy prawie wszystkie nagrody, co nas bardzo zmotywowało do dalszej pracy, ale i podzieliło. W którymś momencie to zatarcie granic gatunkowych było całkowicie oczywiste, przestało być ważne czy jesteś w teatrze czy w czymkolwiek innym. Wiemy ,mniej więcej, co nas interesuje i staramy się wciąż to odnawiać w nowych doświadczeniach, nie pozbawionych ryzyka.
Na początku byliście teatrem studenckim, a z czasem staliście się profesjonalistami.
Kiedy zakładałem teatr to trochę dlatego, że chciałem odejść z innego teatru studenckiego. Wtedy nie zajmowałem się specjalnie teatrem. Bardziej interesował mnie rysunek, animacja. Najpierw miałem robić dla tego teatru scenografię, potem pomóc w reżyserii, ale chciałem to rzucić, nie podobało mi się. I pewnie bym zrezygnował gdyby nie pewna aktorka, która mi się podobała i która obecnie jest moją żoną [Jolanta Krukowska - aktorka Teatru Akademia Ruchu - przyp. red.]. Powiedziałem jej wtedy, żeby odeszła ze mną z tego teatru, to ja założę własny. No i to był już realny powód, żeby ten teatr rzeczywiście założyć.
Jesteście ze sobą w prawie niezmienionym składzie od czasów studenckich. Jaka jest metoda na utrzymanie takiej stałej grupy?
Na początku tak sobie ustaliłem, że będę pracował w tej grupie tak długo, aż będę miał poczucie i będę dawał poczucie moim partnerom, że tworzymy rzeczy oryginalne, niepowtarzalne, które ciągle wnoszą coś nowego do naszej świadomości i sztuki w ogóle.
W spektaklach Akademii dużą rolę odgrywa związek z miejscem. To właśnie przestrzeń staje się często głównym bohaterem akcji i spektakli.
Jest to jedna z głównych różnic pomiędzy teatrem repertuarowym a plenerowym. Ten pierwszy jest grany często w tej samej przestrzeni, ale jednocześnie równie dobrze może być grany w innej, bez zmiany znaczenia. Dla nas, od pierwszego wyjścia na ulicę, wybór miejsca był bardzo istotny. Właśnie ulica nam uświadomiła, że nie można być obojętnym wobec miejsca. Gdy w Warszawie po raz pierwszy wyszliśmy na ulicę, okazało się, że popełniliśmy podstawowy błąd - nie przyjrzeliśmy się wcześniej temu miejscu, nie przejęliśmy się jej charakterem. To było miejsce takich ludzi niepracujących i wkraczając na ich teren zostaliśmy potraktowani agresywnie. Mimo, że dla reszty przechodniów cała akcja była sukcesem ,ja byłem załamany.
I jak od tego czasu zmieniło się podejście do miejsca?
Od tamtej pory staraliśmy się zintegrować z miejscem. Z jednej strony mieliśmy się od niego odróżnić, żeby w ogóle coś przedstawić, pokazać, ale z drugiej strony zaczęliśmy uwzględniać szczególne cechy tego miejsca. Nie mieliśmy już wtedy większych problemów z agresją. No, może poza jednym przypadkiem, gdy miejscowi dresiarze chcieli się z nami kąpać podczas spektaklu.
A jak podeszliście do Szczecina? Na co zwracaliście szczególną uwagę?
Otóż jeśli chodzi o Szczecin to było to miasto, o które mogła wybuchnąć wojna polsko-NRDowska. Szczecin jest dla nas zapisany sentymentami ludzi, ich dramatami. Można o tym napisać książkę, ale my chcieliśmy powiedzieć o tym w kilku czystych gestach. Nie chcemy naruszać norm przyzwoitości mówienia o rzeczach skomplikowanych, ale jednocześnie chcemy dotknąć tego problemu i skłonić ludzi do poświęcenia uwagi, refleksji. Wiadomo, że jednym zdarzeniem nie załatwia sie takich spraw, ale takich zdarzeń musi być więcej, żeby coś zmienić, wytworzyć odpowiednią aurę. Ponadto Szczecin ma jeszcze tę szczególną cechę, ze został zbudowany według nowoczesnego, gwieździstego układu przestrzennego. Szczecin jest też takim miejscem, które integruje dwie tradycje. Tę młodą, polską z tradycją niemiecką, znacznie dłuższą. W tym momencie jest bardzo ważne, żeby miasto nie udawało czegoś, czym nie jest, przyjęło swoją historię. Poza Niemcami, którzy nas wysiedlali i robili nam krzywdę, byli także Ci, którzy coś budowali, tworzyli. Pamięć tych drugich przesłaniają nam okrucieństwa drugiej wojny światowej. Myślę, ze to jest ten problem podążania ku jakiejś harmonii wewnętrznej, nie zakłamywania historii miejsca.
Nie boicie się niezrozumienia czy braku akceptacji publiczności?
W każdej sytuacji, w każdym akcie komunikacji trzeba się z tym liczyć. Ważne jest dla nas, żeby poruszyć świadomość, pobudzić do zadawania pytań samym sobie czy we własnym środowisku. W sztuce właśnie chodzi trochę o prowokowanie, zadawanie dalszych pytań. Sztuka powinna wprowadzać ludzi na nieznany im dotychczas teren, dlatego musi być trudniejsza niż komunikaty życia codziennego.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiały: Karolina Łodygowska i Justyna Abramczyk